Grzechy i grzeszki naszych policjantów [PRZYKŁADY]

Nazwać rzeczy po imieniu nie mieli odwagi 40-letni Jacek B. i dziesięć lat młodszy Krzysztof O., którzy połaszczyli się na podwójne wypłaty z bankomatu PKO BP. Pierwszemu źle załadowana maszyna przy ul. Wyszyńskiego wydała o 550 zł za dużo, drugiemu - o 2,7 tys. zł. Razem skorzystali z niej 33 razy pod rząd, a dodajmy, że tak samo zrobiła konkubina Krzysztofa O. używając jego karty - wykonała 30 operacji i zamiast 3 tys. zł odebrała 6 tys. zł.

Trzeba przyznać, że podobną słabość okazało - co raczej nie dziwi - wiele osób. Ale tylko obaj służący wtedy na komisariacie Śródmieście funkcjonariusze udawali, że wszystko jest w porządku. Zachowali wydruki z bankomatu - te nadwyżek nie odnotowały - i długo nie chcieli oddać nienależnej im gotówki. Potem utrzymywali, że podwójne wypłaty... umknęły ich uwadze. Jacek B.: - Mam takie przyzwyczajenie, że jak biorę pieniądze, to je od razu chowam do kieszeni, by się z nimi nie afiszować.

Z kolei Krzysztof O. twierdził, że był po drinku, do którego - jak się miał dowiedzieć po fakcie - konkubina dodała jakiś specyfik wyłączający świadomość.

- Delikatnie rzecz ujmując, obie wersje rażą naiwnością - odpowiedział policjantom sąd i orzekł, że ukradli błędnie wydane im przez urządzenie kwoty.

Młodszego skazał na 3,6 tys. zł grzywny, ale jej wykonanie zawiesił. Starszemu postępowanie warunkowo umorzył, bo jego czyn ze względu na wysokość szkody balansował na granicy wykroczenia i przestępstwa. Wiele mu to nie pomogło, w styczniu br. razem z Krzysztofem O. został zwolniony z policji.

Równie małostkowy był ponoć 33-letni Wojciech Z., który - jak dowodzi prokuratura - przez siedem miesięcy podmieniał tablice rejestracyjne przy swoim BMW 318i, aby nie płacić za parkowanie w centrum Torunia. Miejscy kontrolerzy wystawili mu w tym czasie aż 63 mandaty na sumę ponad 3 tys. zł. Kierowca ich jednak nie regulował, zaś urzędnicy w żaden sposób nie potrafili ustalić, kto jest właścicielem rzucającego się w oczy jaskrawopomarańczowego wozu na nietypowych numerach zaczynających się od liter BMW. W Centralnej Ewidencji Pojazdów i Kierowców (CEPiK) dowiedzieli się, że takie tablice w naszym kraju nie są wydawane, a na przedniej szybie auta brakowało hologramu z oryginalną rejestracją.

Policjanta z posterunku wodnego zdradził przypadek. Latem ub.r. dwa razy zostawił BMW z legalnymi 'blachami' na placu, który uważał za bezpłatny. Kontrolerzy wlepili mu następne mandaty i - jak robili to wcześniej - udokumentowali przewinienia na zdjęciach. Wówczas ktoś z urzędników skojarzył, że widział już fotografie tego samochodu, lecz z innymi tablicami. Tak oto sprawa 63 kar się wyjaśniła. Nim to nastąpiło, Wojciech Z. miał zgłosić w urzędzie, że w obu ostatnich przypadkach parkował... służbowo, dzięki czemu jeden mandat mu anulowano.

Funkcjonariusz nie przyznał się do oszustwa. Podał, że tablice z opisem modelu jego BMW kupił przez internet i zakładał tylko na zlotach samochodów tej marki. Napomknął jednak, że czasami zapominał je zdjąć, i że z wozu korzystała również jego partnerka, z którą mieszka w centrum. Wojciech Z. nie wykluczył, że ona zarobiła wszystkie mandaty.

Przeczą temu jego przełożeni - zeznali, że 33-latek tłumaczył się im, że nie płacił za postój 'z biedy i głupoty'. Proces jeszcze się nie zaczął, policjant jest zawieszony w czynnościach.

Wokół pieniędzy obraca się też sprawa 26-letniego Patryka G., który miał fałszywie zawiadomić kolegów po fachu, że włamywacze ukradli mu z samochodu karton z 30 tabletami. Policjant handlował nimi w internecie, dorabiając w ten sposób do skromnej pensji w drogówce. Trzeba mu oddać, że zadał sobie przy tym sporo trudu, bo sprzęt sprowadzał z Chin.

Prokuratura wykazuje jednak w sądzie, że jego biznes podszyty był szwindlem. Ustaliła, że funkcjonariusz przedłożył podczas odpraw celnych zaniżone faktury. Z jednej wynikało np., że za 20 tabletów z pokrowcami z klawiaturą i ładowarkami samochodowymi zapłacił 120 dolarów, gdy w rzeczywistości towar kosztował ponad 2 tys. USD.

Patryk G. ostatecznie na cle nie oszczędził, bo nierzetelne dokumenty (nie były sfałszowane) odrzucili celnicy. Wychwycili też, że 30 tabletów z jednej z adresowanych do niego przesyłek nie spełnia norm bezpieczeństwa i zatrzymali je w magazynie. Aby je odzyskać, 26-latek musiał zdecydować się na jedną z opcji: usunąć braki w komputerach, wywieźć je z Unii Europejskiej lub zniszczyć. Każda oznaczała straty.

Policjant podał, że wybiera tę drugą, ale z deklaracji się nie wywiązał. Utrzymuje, że sprzęt ukradli mu złodzieje, którzy pokonali zamek w drzwiach audi A6, czego nie omieszkał zgłosić w komisariacie Śródmieście. Śledczy przytaczają dwa dowody na to, że kłamie: biegły wykluczył włamanie taką metodą, zaś konkubina Patryka G. sprzedała w sieci więcej tabletów, niż wpuścili do Polski celnicy odprawiający jego chińskie przesyłki.

Funkcjonariusz uznał, że obroni się milczeniem. Podczas przesłuchań w prokuraturze i sądzie nie przyznał się do winy i skorzystał z prawa do odmowy składania wyjaśnień. W tym samym procesie odpowiada także za nielegalne ściągnięcie na laptopa gry GTA IV i nawigacji samochodowej. Jeszcze przed jego rozpoczęciem w lipcu br. zapłacił za oba programy. Przełożeni zawiesili go w czynnościach.

Oczywisty powód, aby podstawić fałszywego świadka, miał według śledczych 27-letni Bartosz P. Ich zdaniem ratował w ten sposób skórę po tym, jak został przyłapany na jeździe po pijanemu i z dnia na dzień wyleciał z policji. Wpadł pod koniec grudnia ub.r. po ostrej libacji z kumplami z plutonu w klubie na Starówce. Prokuratura ustaliła, że gdy wracał do domu pod Toruniem starym polonezem dziadka, wymusił na ul. Żwirki i Wigury pierwszeństwo na karetce pogotowia - przeciął jej drogę, kiedy skręcał w lewo, i doprowadził do niegroźnej stłuczki.

Zaraz po kolizji Bartosz P. dmuchał w alkomat cztery razy, a badania wykazały, że miał w organizmie od 2,34 do 2,68 promila. Funkcjonariusz tego nie kwestionuje. Upiera się jednak, że nie on prowadził poloneza, lecz jego przyjaciel od dzieciństwa Robert R., który odebrał go z imprezy. 27-latek twierdzi, że podczas kraksy z ambulansem spał na tylnej kanapie. - Potocznie mówiąc, urwał mi się film. Ocknąłem się, gdy poczułem uderzenie. Roberta nie było, zobaczyłem tylko otwarte drzwi kierowcy - przekonywał na przesłuchaniu, wyjaśniając, że kompan uciekł, bo nie miał prawa jazdy, o czym powiedział mu po fakcie.

Co ciekawe, policjanta nie razi, że Robert R., który z początku wspierał jego wersję, jeszcze przed zamknięciem śledztwa odwołał zeznania. - Przemyślałem to i zdecydowałem, że powiem, jak było - tłumaczył w na sali rozpraw. - Bartek zapytał, czy wziąłbym na siebie to, co zrobił, bo jest trochę lipa. Zgodziłem się, bo jest moim kumplem, niczego mi nie obiecywał. Opisał z detalami, którędy jechał, a resztę uzgodniliśmy.

Proces trwa.

Najcięższe zarzuty w naszym zestawieniu ciążą na 34-letnim Bartoszu B. - w czerwcu prokuratura oskarżyła go o udział w drastycznym napadzie na dom we wsi Orły na Podkarpaciu i trzech grabieżach pod Toruniem. Śledczy ustalili, że podczas skoku dzielnicowy z komisariatu na toruńskim Rubinkowie i jego trzej wspólnicy - dwaj notowani - zrabowali 100 tys. zł.

Bandyci podszyli się pod... policjantów - byli ubrani w odblaskowe żółte kamizelki. Jeden znał gospodarzy, stąd wiedzieli, że mają pieniądze. Bartosz B. miał być wśród dwóch napastników, którzy w grudniu 2011 r. dostali się do ich domu i sterroryzowali młodą kobietę z 2,5-letnim dzieckiem. Następnie przez ok. godzinę czekali na jej partnera, a gdy się pojawił, dotkliwie go pobili, zmuszając do wydania gotówki.

Sprawcy byli nieuchwytni przez półtora roku. Przełom w poszukiwaniach nastąpił, gdy śledczy kolejny raz porównali ślady zabezpieczone po napadzie ze swoją bazą danych. Tak wykryli jednego rozbójnika, ten zaś przyznał się do winy i wskazał wspólników - m.in. Bartosza B.

Dzielnicowy zaprzeczył, by brał udział w skoku w Orłach, jak i trzech kradzieżach papierosów, do których w pierwszej połowie ub.r. doszło pod Toruniem. Podczas przesłuchań w prokuraturze nic więcej nie powiedział - widać uznał, że to najlepsza forma obrony.

Jeśli zarzuty potwierdzą się w sądzie, 34-latek najpewniej pójdzie do więzienia na kilka lat. Co innego pozostali opisywani tu policjanci - gdyby zostali skazani, realne są co najwyżej wyroki w zawieszeniu.

Na koniec przykład, że o policyjnym honorze zapominają nie tylko szeregowi funkcjonariusze. Proces za wywołanie burdy w toruńskim klubie Lizard King mają Maciej Z. i Rafał M. - pierwszy był wtedy zastępcą szefa kujawsko-pomorskiej policji, zaś drugi naczelnikiem wydziału techniki operacyjnej. Do incydentu doszło w marcu ub.r, gdy w licznym oficerskim gronie opijali awans kolegi. Obu miało rozsierdzić, że wyproszono ich z lokalu, bo przesadzili z alkoholem. Ponoć oznajmili obsłudze, kim są i zaczęli ustawiać ją do pionu. Konieczna była interwencja... policji.

Prokuratura ustaliła, że Maciej Z. znieważył wtedy trzech funkcjonariuszy, natomiast Rafał M. jednego. Naczelnikowi przypisała także, że naruszył nietykalność cielesną dwóch pracowników klubu - spoliczkował jednego, a innego odepchnął. Żaden z oskarżonych nie poczuwa się jednak do winy. Nie dowiemy się, co mają na swoją obronę, bo sąd utajnił proces - dzieje się tak zawsze przy tego typu zarzutach.

Maciej Z. z dnia na dzień został zdymisjonowany i zwolnił się z policji - został emerytem mając nieco ponad 40 lat. Rafał M. zdecydował się na ten ruch dopiero jesienią ub.r., gdy stało się jasne, że będzie odpowiadał karnie. Ale nawet wyrok skazujący - jeśli zapadnie - nie pozbawi ich przywilejów, które nabyli. Proces trwa.