Polska, 2018. Reż. Kinga Dębska. Aktorzy: Agata Kulesza, Dorota Kolak, Maria Dębska, Marcin Dorociński
Ceniona chirurg dziecięca i lekarka roku Teresa (Kolak), przebojowa pani prokurator Dorota (Kulesza) oraz ambitna studentka Magda (Dębska) - trzy kobiety w różnym wieku, wspólny problem, a właściwie sposób na ucieczkę od problemów: alkohol.
Historie bohaterek mają podobny przebieg i potencjalne punkty zwrotne (wejście na salę operacyjną po pijaku, spowodowanie wypadku, gwałt), ale czy to znaczy, że są skazane na ten sam finał?
Reżyserka Kinga Dębska próbuje odczarować polskie picie. Z większą drapieżnością przyglądał mu się już choćby Wojtek Smarzowski. W Zabawie, zabawie to picie ma jednak inną twarz: kobiet zaprzeczających stereotypowemu obrazowi alkoholika, odnoszących sukcesy zawodowe, pozornie spełnionych. Tak naprawdę oszukują siebie i innych, że kolejna lampka wina czy drink to tylko niewinna odskocznia, że mają kontrolę, że sobie radzą, bo po nocnym chlaniu mogą przecież otrzeźwieć dzięki kroplówce w banku witaminowym.
Decyzję, by dotknąć tego tematu Dębska podjęła, kiedy montowała dokument o Elżbiecie Czyżewskiej, w której losach alkohol odegrał ważną, drugoplanową rolę. Opowiada o destrukcyjnej sile uzależnienia, odpychaniu od siebie konfrontacji z problemem, uwikłaniu rodzin, ale też zastanawiającej nieumiejętności czy niemożności pomagania zakorzenionej w naszej kulturze. W korporacyjnej łazience polska perspektywa zderzy się z zachodnią, reprezentowaną przez szefową Magdy - tam alkoholizm zaczęto traktować nie jak wstydliwy sekret, stygmat, lecz chorobę.
Dębska przełamuje gorzkie, bolesne momenty, stosując metodę sprawdzoną w Moich córkach krowach. Czyli patrzy na to, jak śmieszni i groteskowi jesteśmy wobec wyzwań codzienności, co ujawnia się szczególnie w kryzysowych sytuacjach (np. bohaterka Kuleszy zasłaniająca się immunitetem). Szuka również znacznie prostszych rozwiązań (może nadto prostych), wprowadzając humorystyczne rozluźnienie za sprawą duetu nieudacznych policjantów. Na szczęście wie, gdzie i kiedy postawić kropkę. Dlatego film nie zamienia się w parodię ani beznadziejną wyprawę na samo dno.
Zabawa, zabawa nie ma może mocy poprzedniego przeboju Dębskiej, ale atutem jej kina pozostaje solidne aktorstwo, sprawne poprowadzenie historii oraz takaż realizacja. Przejmująco, chyba najbardziej prawdziwie wypadają rozmowy przy stole u rodziców granych przez Dorotę Landowską i Przemysława Bluszcza. Odbijają się w nich polskie traumy i dysfunkcje bliskie każdemu widzowi.
Piotr Guszkowski
USA 2018 (Beautiful boy). Reż. Felix van Groeningen. Aktorzy: Steve Carell, Timothee Chalamet, Maura Tierney
Dramat rodzinny. O ojcu i uzależnionym od narkotyków synu.
David odkrywa, że jego 18-letni syn Nic uzależnił się od metamfetaminy, a po drodze spróbował chyba wszystkich możliwych narkotyków. I tak zaczyna się droga przez mękę: detoksy i odwyki, okresy trzeźwości, gdy wydaje się, że chłopak już, już wychodzi na prostą - i momenty słabości, po których wraca do nałogu.
Filmy o uzależnieniach i walce z nimi na ogół układają się w monotonny cykl zaleczeń i nawrotów, towarzyszy im huśtawka nadziei i rozpaczy. Mój piękny syn belgijskiego reżysera (który nie boi się trudnych tematów - np. W kręgu miłości o śmiertelnej chorobie dziecka) nie jest od tego wolny. Jest w nim jednak również realizm i autentyczność, rzadko spotykane w tego rodzaju filmach. Być może zawdzięcza je swoistej paradokumentalności: oparty bowiem został na wspomnieniowych książkach ojca i syna opisujących w nich swoje realne, życiowe doświadczenia.
Mimo że Timothee Chalamet po rewelacyjnym występie w Tamtych dniach, tamtych nocach to w tej chwili bardzo gorące nazwisko, a grana przez niego postać Nica napędza ekranowe wydarzenia, głównym bohaterem filmu pozostaje ojciec David w wykonaniu Steve'a Carella. To przede wszystkim z jego perspektywy oglądamy, co się dzieje, i to do jego głowy wchodzimy: film opowiada bardziej o dramacie bezsilności rodzica niż o dramacie dziecka, które własnoręcznie zamknęło się w więzieniu.
Mój piękny syn często przeskakuje w czasie: od teraźniejszości w przeszłość i z powrotem. Taka konwencja opowiadania ma swoje uzasadnienie. David chce oczywiście uratować syna, a przynajmniej go zrozumieć. I jak każdy człowiek, którego dotknęło nieszczęście, wertuje pamięć w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Dlaczego tak się stało? Gdzie popełniłem błąd? Za bardzo go chciałem kontrolować czy odwrotnie: byłem zbyt liberalny i permisywny (raczej to drugie: w jednej z retrospektywnych scen wspólnie popalają trawkę). Zderzenie dziś i wczoraj działa też na emocje widza: trudno o bardziej bolesny, ściskający serce kontrast niż między słodkim i niewinnym chłopcem, jakim był Nic, a obcym (i niekiedy wrogim) człowiekiem, jakim się stał. Ale metoda ma też swoją cenę: osłabia dramaturgię, nie mówiąc już o tym, że momentami trudno się zorientować, w którym miejscu się znajdujemy.
Co w Pięknym synu ciekawe, to to, że nie szuka się w nim na siłę jakichś życiowych przyczyn - czy w ogóle przyczyn - wejścia w nałóg. Nic ma prawo być całkiem szczęśliwy: fakt, że w dzieciństwie dotknęła go trauma, gdyż rodzice się rozwiedli, ale obecna żona ojca, on sam i dwójka ich młodszych dzieci tworzą dom ciepły i przyjazny. Jest kochany i doceniany. Ale widocznie należy do tych ludzi, którzy źle tolerują rzeczywistość na trzeźwo - a w każdym razie wolą rzeczywistość na haju, nie zważając na późniejsze koszty. Jest przy tym naturą artystyczną, do sięgnięcia po narkotyki popchnęła go ciekawość i chęć eksperymentowania - a dalej już poszło.
Mocną stroną filmu jest aktorstwo obydwu protagonistów - zwłaszcza Carella, który był kiedyś uważany za aktora typowo komediowego, a okazuje się, że w dramacie daje sobie nie gorzej radę. Główną jednak zaletą pozostaje jego, nazwijmy tak, prawdziwość: daje on wyobrażenie, jakim piekłem dla rodziców jest uzależnienie od narkotyków ich dziecka. Choć zapewne w rzeczywistości wygląda to jeszcze gorzej.
Paweł Mossakowski
Francja 2018 (L'Empereur de Paris). Reż. Jean-François Richet. Aktorzy: Vincent Cassel, August Diehl, Olga Kurylenko, Denis Lavant, Freya Mavor
Kino historyczne, łączące kryminał z dramatem i szczyptą romansu. Dla wielbicieli klasycznych filmowych rozwiązań i dobrej inscenizacji.
Cieszy, że Francuzi po raz kolejny podchodzą do tej historii. Życiorys Eugene'a-Françoisa Vidocqa (1775-1857) to, jak zwykło się takie biografie określać, gotowy materiał na film. Oto złodziejska legenda i mistrz ucieczek z więzienia, dzięki własnej inteligencji i zdolności strategicznego myślenia, przechodzi w służbę państwa. W zamian za oczyszczenie z zarzutów Vidocq (Vincent Cassel) organizuje własną komórkę do walki z najpoważniejszymi przestępcami. Jego skuteczność jest ogromna, bo zna tę scenę jak własną kieszeń i umie walczyć ze zbirami ich bronią. Dodatkowo nie brakuje mu rozumu, sprytu, a i kodeks moralny ma jak na skazańca całkiem rozwinięty.
Praca Vidocqa na rzecz państwa umożliwiła stworzenie i prowadzenie pierwszego we francuskiej policji działu kryminalistyki, a także pierwszego na świecie prywatnego biura detektywistycznego.
Niektórzy twierdzą, że to perypetie Vidocqa inspirowały Wiktora Hugo przy tworzeniu postaci policjanta Javerta w Nędznikach. Film Richeta podlewa tę męską, brutalną opowieść romantycznym sosikiem, dodając wątek relacji bohatera z kurtyzano-złodziejką Anette (Mavor) i zmyślną salonową kombinatorką, Baronessą (Kurylenko).
Kostiumowy thriller fantasy w reżyserii Pitofa z Gerardem Depardieu w tytułowej roli wspominam jak najgorzej. Od tamtego koszmarku minęło już siedemnaście lat, a i estetyka kina historycznego bardzo się w międzyczasie zmieniła, w dużym stopniu dzięki prężnie rozwijającej się scenie serialowej. Od Rzymu, przez Wikingów, Deadwood po Tabu, telewizja i platformy internetowe pokazują, że o historii można opowiadać nowocześnie, emocjonująco, w sposób daleki od sztampy, także wizualnej.
Film Richeta próbuje wyciągać lekcje z tamtych produkcji. Wyblakłe kolory, wpuszczenie na ekran sporej dawki brutalności i brudu mają dawać wrażenie realizmu i budować nastrój. To się udaje.
Jednak z drugiej strony pozostaje dość nieznośna tendencja do zaokrąglania kantów opowiadanej historii, do skrótów i psychologicznych uproszczeń, która miesza się z teatralną manierą reżysera. Choć wiodący prym artyści - Cassel, Diehl, Mavor - grają lekko i naturalnie, to stylizowane kadrowanie i podbijane dramaturgicznie sceny - ujęcia zrealizowane w lustrze, zwolnienia, sztuczne rozmowy w planie ujęcie-przeciwujęcie, odejmują Władcy Paryża naturalności i charyzmy.
Graczem, który najbardziej szkodzi całości, jest Denis Lavant, który wsławił się ekscentryczną, przeszarżowaną rolą w Holy Motors Leosa Caraxa. Tam groteskowa maniera pasowała, tu irytuje, wręcz bawi.
Władca... to solidnie skonstruowane, udane podejście do tematu kina historycznego z charyzmatycznym głównym bohaterem i niezłym poziomem produkcyjnym, ale pozostaje w przedziale dobry, siadaj. Mogło być lepiej.
Anna Tatarska
USA 2018 (Bumblebee). Reż. Travis Knight. Aktorzy: Hailee Steinfeld, Jorge Lendeborg Jr., John Cena
Utrzymany w duchu Kina Nowej Przygody spin-off to najlepsze, co przydarzyło się Transformersom od dawna - jeśli nie kiedykolwiek.
Jest rok 1987. Nastoletnia Charlie nie może się odnaleźć po śmierci ojca. Słucha The Smiths i znosi upokorzenia w pracy w lunaparku. Jedyne, o czym marzy, to własne auto. Zamiast niego na osiemnastkę dostanie kask w kwiatki od matki, a ojczym dorzuci poradnik o tym, że warto się uśmiechać. Dziewczyna znajduje jednak na złomowisku zdezelowanego, żółtego garbusa, którym jakimś cudem dojeżdża do domu. Kiedy zacznie grzebać przy podwoziu, samochód przejdzie transformację i... ożyje. Kim jest zagubiony robot, który kuli się w kącie garażu? Widzowie dobrze wiedzą kim, ale dopiero teraz poznają okoliczności, w jakich pojawił się na Ziemi.
Spin-off serii Transformers poświęcono chyba najbardziej uroczemu z przybyszy z planety Cybertron. Poznaliśmy go już w 2007 r. pod postacią wysłużonego Chevroleta Camaro, którego kupił wtedy Shia LaBeouf. Akcja filmu Bumblebee rozgrywa się 20 lat wcześniej. Tytułowy bohater dopiero dostanie swoje imię, nauczy się porozumiewać dzięki frazom z piosenek wyłapywanych na falach radiowych (ale lecą tu smakowite hiciory a-ha, Tears for Fears czy duetu Rob Base i DJ E-Z Rock).
Fabularnie to w zasadzie powtórka z rozrywki, tyle że w rytmie lat 80. oraz z perspektywy dziewczyny. A to, jak się okazuje, robi różnicę. Scenarzystka Christina Hodson pozwala Charlie rozsiąść się za kierownicą tej skądinąd zaskakująco intymnej opowieści o poszukiwaniu swojego miejsca i akceptacji. Całość zostaje oparta na bohaterach, relacjach pomiędzy nimi. Intryga jest niestety dość przewidywalna - ale coś za coś. Reżyser Travis Knight dba o odpowiednie tempo, potrafi wydobyć z tego materiału niewymuszony humor, a obsada - na czele z Hailee Steinfeld - nadaje postaciom charakteru. Sceny akcji wreszcie stanowią integralną część fabuły, zamiast ją rozsadzać.
Doceniam, że twórcy nie ograniczyli się do wykorzystania ejtisów jedynie jako nostalgicznej stylizacji. Inspiracje sięgają głębiej, wpływając na dobór epizodycznych postaci, sposób rozegrania wątków czy scen. Miejsce akcji też wydaje się nieprzypadkowe. Znajdujemy się pod San Francisco - czyli pomiędzy przedmieściami w San Fernando Valley, gdzie wylądował E.T., a sąsiedztwem paczki dzieciaków z Goonies. Wszystko to, począwszy od przygodowej konwencji po wielkie ślepia przytulaśnego Bumblebee, wydaje się ukłonem w stronę Stevena Spielberga i produkcji ze stajni Amblin Entertainment.
Kameralny film przenosi wybuchową franczyzę na nowe terytorium. Travis Knight naprawia więc błędy Michaela Baya, którego widowiska rozrastały się do absurdalnych rozmiarów, gubiąc nie tylko klimat, ale i sens.
Piotr Guszkowski
Hiszpania/Kuba 2017 (Sergio and Sergei) Reż. Ernesto Daranas. Aktorzy: Tomas Cao, Hector Noas, Ron Perlman
Radioamator z Hawany usiłuje uratować radzieckiego kosmonautę krążącego po orbicie okołoziemskiej.
Nie spodziewałem się, że w repertuarze polskich kin na przełomie 2018 i 2019 r. znajdzie się film o takiej tematyce i bohaterach.
Jest 1991 r., upada ZSRR, a bratnia Kuba, pozbawiona jego finansowego wsparcia, osiąga dno kryzysu ekonomicznego. Sergio, kształcony w Moskwie filozof-marksista, ale też zapalony radioamator, nawiązuje kontakt z Siergiejem, radzieckim kosmonautą uwięzionym na stacji Mir z powodu braku funduszy na sprowadzenie go na Ziemię (był rzeczywiście taki przypadek). Obaj panowie zaprzyjaźniają się i Sergio podejmuje próby uratowania swojego imiennika, kontaktując się m.in. z Amerykaninem (właściwie polskim Żydem) Peterem.
A cóż to za dziwo, myślałem, oglądając film, kogo dzisiaj u nas zainteresują takie historie, opowiadane w dodatku z wyraźną sympatią wobec kubańskiego komunisty (chociaż reformowanego) i przedstawiciela Związku Radzieckiego w kosmosie? A jednak, mimo całej swojej egzotyczności, film nie jest zły i na swój sposób interesujący. Na kanwie tych samych wydarzeń można było nakręcić rozgrywający się w kosmicznej przestrzeni thriller, a nawet z lekka metafizyczny dramat, ale kubański reżyser zdecydował się pójść bardziej w komediowym kierunku, operując przy tym humorem dyskretnym i cokolwiek ekstrawaganckim.
Dla mnie najciekawszy był tu obraz Kuby w momencie gospodarczego krachu, atmosfera ulicy, domów itp. Sergio, pracujący jako wykładowca na uczelni artystycznej, ma problemy cenzuralne (jego książka jest zbyt liberalna) i oczywiście finansowe; jego leciwa matka chce wrócić do pracy w fabryce cygar, a on sam zaczyna produkować bimber wraz ze swoim sąsiadem, żyjącym z kolei z robienia tratw dla uciekinierów. Aktywność Sergio w przestrzeni radiowej nie umyka też uwadze służb, w osobie m.in. atrakcyjnej funkcjonariuszki (choć Amerykanin - dla symetrii - też jest nachodzony przez agentów). A wszystko to opowiadane jest po wielu latach - z nutą wyczuwalnej nostalgii - przez córkę Sergio.
Nostalgię wywołują same postaci radioamatorów, tej osobliwej sieci pasjonatów, która w czasach sprzed internetu i telefonów komórkowych mogła porozumiewać się ze sobą ponad granicami narodowymi i politycznymi. I takie też jest ekumeniczne przesłanie filmu: ludzie dobrej woli, niezależnie od tego, czy są Kubańczykami, Rosjanami, czy Amerykaninami, mogą wspólnie wiele zdziałać. Szlachetne to, choć trochę jednak naiwne.
Paweł Mossakowski
Wszystkie komentarze