Kino akcji o wyimaginowanym konflikcie rosyjsko-amerykańskim z łodziami podwodnymi w centrum. Niby współcześnie, ale klimat jak z lat dziewięćdziesiątych.
Tego filmu miało nie być. Produkcja utknęła w martwym punkcie po finansowym kryzysie producenta Relativity Media i odejściu pierwszego reżysera, Martina Campbella. W marcu 2016 roku roku w świat poszła informacja, że film jednak powstanie. Za kamera stanął mało doświadczony południowoafrykański reżyser, Donovan Marsh.
Na ekranie śledzimy podwodny konflikt łodzi z USA i Rosji. Nie wiadomo do końca, kto strzelał i dlaczego - ale wojna wisi w powietrzu. Z czasem okazuje się, że minister obrony narodowej Durov (Gorevoj) przeprowadza właśnie zamach stanu, którego ofiarą ma paść wcale nie autorytarny prezydent Zakaryn (Diaczenko). Amerykanie wiedzą, że jeśli przywódca umrze, świat uzna, że to oni rozpętali wojnę. Wysyłają więc na miejsce ekipę komandosów, którzy mają Zakaryna uratować. Jednocześnie niepokorny, ale kapitan Joe Glass (Butler) nadzoruje podwodną akcję ratowniczą, nie zawsze w stu procentach realizując polecenia góry - przewodniczącego kolegium połączonych szefów sztabów Charlesa Donnegana (Oldman) czy wiceadmirała Johna Fiska (Common).
Czy gdyby ten film nie powstał, byłaby to strata dla ludzkości? Nie. Ocean ognia sprawia wrażenie, jakby nakręcono go o wiele dawniej niż w 2016 roku. Po pierwsze, nie udaje mu się wejść na poziom pewnej uniwersalności, a przecież amerykańska rzeczywistość sprzed 2,5 roku - i stan ducha - bardzo różnią się od dzisiejszych. Filmowa pani prezydent jest ewidentnie wzorowana na Hillary Clinton, która na wiosnę 2016 wydawała się jedyną wiarygodna pretendentką do najwyższej funkcji w państwie. W erze rządów Donalda Trumpa postać grana przez Caroline Goodall wydaje się dziwnie nie na miejscu.
Po drugie, myszką trąci sposób myślenia o sztuce filmowej, jaki prezentuje ten tytuł - ze swoją filozofią narracyjną, sposobem budowania scen i postaci, ciężkawą reżyserską ręką, teatralnością gestów i dramaturgii wydaje się być wyciągnięty z odmętów lat dziewięćdziesiątych. To nie jest skojarzenie przypadkowe - choć teoretycznie akcja rozgrywa się współcześnie, klimat całości jest mocno zimnowojenny.
Najjaśniejszym punktem jest Gerald Butler. Aktor już nie tak popularny, jak kilka lat temu, kojarzący się z raczej ciężkawym stylem gry, tu sprawdza się znakomicie. Wprowadza na ekran potrzebny element humoru, swoim występem równoważąc grających ze stuprocentową powagą Gary Oldmana i Michaela Nyqvista (kapitan Andropov to jedna z ostatnich ról zmarłego w 2017 roku szwedzkiego aktora). Butler jest daleko od realistycznych rejonów - i dobrze.
Świadomość konwencji ratuje ten film. To wciąż złe kino, ale dające się oglądać z pewną przyjemnością. O ile potrafi się ją czerpać z obcowania z kiczem, bo nad Oceanem czujnie czuwa duch Stevena Seagala.
Paweł Mossakowski
USA 2018 (Hunter Killer) Reż. Donovan Marsh. Aktorzy: Gerald Butler, Gary Oldman, Common, Linda Cardellini, Michael Nyqvist.
Wszystkie komentarze