USA, 2018 (Creed II). Reż. Steven Caple Jr. Aktorzy: Michael B. Jordan, Tessa Thompson, Sylvester Stallone, Dolph Lundgren
Adonis Creed wraca na ring, żeby ostatecznie zrzucić z barków ciężar legendy ojca i napisać własną historię. A Sylvester Stallone ósmy raz gra Rockyego
Poznaliśmy go niespełna trzy lata temu w filmie Creed: Narodziny legendy. Ambitny amator, syn Apolla Creeda, trafił wtedy pod skrzydła jego przyjaciela Balboy. Właśnie wkracza w nowy etap - zarówno kariery, jak i w życiu osobistym. Do tej pory nie miał właściwie nic do stracenia. Teraz sam będzie musiał podjąć wyzwanie rzucone przez pretendentów do tytułu.
Pierwszy z nich to potężny Viktor Drago, syn Ivana, legendarnego radzieckiego pięściarza (pamiętny Dolph Lundgren). Tego samego, który ponad trzydzieści lat wcześniej w Rockym IV potężnymi uderzeniami posłał ojca Donniego do grobu. Żeby odnieść zwycięstwo, bohater będzie musiał zrozumieć, po co i z kim w ogóle walczy.
Iście szekspirowski pojedynek - zapowiadają ich starcie rozemocjonowani komentatorzy. W końcu dla obu zawodników to szansa na symboliczny rewanż za wydarzenia z 1985 r. Mierzą się nie tylko ze sobą, ale także - czy może przede wszystkim - z dziedzictwem nazwisk Creed i Drago. Donnie stracił ojca w walce z Ivanem.
Z kolei niedługo później Ivan w jedną noc stracił wszystko, włącznie z żoną, przez porażkę w starciu z pragnącym pomścić przyjaciela Rockym. Balboa do dziś ma wyrzuty sumienia, z którymi czas się wreszcie uporać. Jest przeciwny walce. Czy mimo to zdecyduje się przygotować do niej swojego podopiecznego?
Scenariusz, nawiązujący oczywiście do wydarzeń z Rocky IV, współtworzył ponownie Sylvester Stallone. Aktor dopisuje kolejny, ósmy już rozdział burzliwych losów swojego bohatera-ikony.
Choć nie zakłada rękawic i z pokorą odsuwa się w cień narożnika, pozwalając wykazać się w roli głównej Michaelowi B. Jordanowi (ten ponownie staje na wysokości zadania, wyrastając na jeden z największych talentów Hollywood), pozostaje przecież siłą napędową i dobrym duchem cyklu. To Stallone wpadł zresztą na pomysł, aby ocalić Ivana Drago od zapomnienia ponurego kijowskiego blokowiska.
Drugoplanową rolą w Creed: Narodziny legendy Sylvester Stallone otarł się o Oscara. Przez lata Stallone zdążył poznać Rockyego na wylot. Wszystko zaczęło się w 1976 r., gdy podrzędny bokser stanął do walki o mistrzostwo z pewnym zwycięstwa Apollo Creedem (swoim przyszłym przyjacielem i ojcem Adonisa). Między linami ringu bohater nadrabiał uporem, wolą walki. Zupełnie jak Stallone przed kamerą. Nikomu nieznany aktor już wcześniej próbował sprzedać wytwórniom ponad trzydzieści scenariuszy. Bezskutecznie. Wreszcie dobrze trafił.
Historią chłopaka z biednej filadelfijskiej dzielnicy, ściągającego długi dla miejscowego gangstera, który postanawia wykorzystać niespodziewaną szansę od losu, zainteresował Irwina Winklera, prywatnie fana boksu. Winkler miał nosa. Rocky stał się uosobieniem spełnienia amerykańskiego snu. Nakręcony za zaledwie milion dolarów film w reżyserii Johna G. Avildsena zarobił krocie, zdobył trzy Oscary, pokonując głośnego Taksówkarza. I zapisał się w historii, mimo że kolejne odsłony przygód Włoskiego Ogiera już tak udane nie były.
Scenariusz powstał podobno w niespełna trzy doby. Stallone usiadł do pisania od razu po obejrzeniu 15-rundowej walki mało znanego boksera Chucka Wepnera z Muhammadem Alim. Wielokrotnie zaprzeczał, jakoby inspirował się tym pojedynkiem, ale swoją opowieść niewątpliwie zabarwił elementami biograficznymi. Zanim zdobył rozgłos, przeżył niejedno zawodowe upokorzenie: żeby przetrwać, dorabiał jako bileter, dozorca w zoo, wystąpił nawet w soft porno. Po drodze od sukcesu obaj z bohaterem sporo przeszli. Mieć kogoś takiego w swoim narożniku to ogromny atut. Mimo że Donnie korzysta z doświadczeń i rad wuja, także poza ringiem, np. gdy przyjdzie do oświadczyn z Biancą, najważniejszą lekcję wyniesie, ucząc się na własnych błędach, stając twarzą w twarz z najtrudniejszym przeciwnikiem - swoimi słabościami.
A błędy mają gorzki smak, będą boleć. Niechybnie poleją się krew, pot i łzy. Stallone od lat powtarza, że Rocky nigdy nie był filmem o boksie, tylko o człowieku walczącym o swoją godność. Ale bokserskie, czysto sportowe zmagania to jednak istota cyklu. Nawet jeśli ujęcia walk nie zaskakują sposobem filmowania, jak to było w pierwszym Creedzie, choreografia sierpowych, bloków oraz uników wywołuje oczekiwane emocje. Sequel nie jest tak udany, może przez brak Ryana Cooglera za kamerą (na stanowisku reżysera zastąpił go Steven Caple Jr.), ale to wciąż porządne kino. Powstałą opowieść o konfrontacji z grzechami ojców i byciu rodzicem. O odpowiedzialności i obawach, jaką ta rola ze sobą niesie, o konieczności zmiany perspektywy, określeniu priorytetów.
Starcie Creed - Drago budzi na chwilę demony zimnej wojny. Na szczęście Viktor (w tej roli Florian Munteanu), choć wychowywany przez Ivana w atmosferze nienawiści i pragnieniu zemsty, nie jest napędzaną sterydami, bezmyślną maszyną do zabijania na ringu. Twórcy idą za ciosem, proponując powtórzenie sprawdzonych wątków po lekkim liftingu (np. nowa sceneria dla klasycznej sekwencji treningów), kilka motywacyjnych gadek i niezbyt subtelnych metafor. Wszystko to przy dźwiękach charakterystycznego motywu przewodniego, który jest z Rockym od początku, zmiksowanego z rapem.
Umówmy się, widzieliśmy już ten film. Widzieliśmy go nieraz. W kinie trudno takimi schematami powalić na deski, ale wypunktować już można, szczególnie z Michaelem B. Jordanem oraz Sylvestrem Stallone w obsadzie - i to się udało.
Piotr Guszkowski
Wszystkie komentarze