Grinch, Narodziny gwiazdy, Robin Hood: Początek - te filmy pojawią się w tym tygodniu w repertuarze toruńskich kin Cinema City i w CSW.
REKLAMA
UNIVERSAL PICTURES
1 z 7
Grinch
USA, Chiny, Japonia, Francja 2018 (The Grinch). Reż. Yarrow Cheney, Scott Mosier. Dubbing: Jarosław Boberek, Lila Wassermann, Ewa Prus
Świąteczny klasyk Dr. Seussa w przystępnej, animowanej odsłonie przygotowanej z myślą o dzieciach.
Mieszkańcy Ktosiowa wyczekują Bożego Narodzenia. Ozdabiają domy, ubierają choinki, pieką pierniczki. Jest jednak ktoś, komu świąteczna atmosfera zupełnie się nie udziela - to Grinch. Zielony, puchaty stwór zaszył się w jaskini, gdzie zabija nudę, wygrywając na organach smętne All By Myself. Towarzystwa dotrzymuje mu wierny pies Max. Na samą myśl o wyjściu z domu po zakupy Grinchowi robi się niedobrze. A że w tym roku obchody mają być jeszcze huczniejsze niż zwykle, postanawia odzyskać spokój i raz na zawsze wyrównać rachunki ze świętami. Jak? Proste: kradnąc je!
Cynizm bohatera nie wziął się znikąd. Lecz nie trzeba wcale czekać do odkrycia kart traumatycznego dzieciństwa ani być skrajnym introwertykiem, by choć trochę zrozumieć jego podejście. Przytłoczenie świąteczną gorączką, które chyba każdy kiedyś poczuł, świetnie oddaje sekwencja z Grinchem próbującym uciec przed natarczywymi kolędnikami. Takich smaczków i komentarzy będzie po drodze kilka. Ale film powstał przede wszystkim z myślą o dzieciach. To komedia bazująca w równej mierze na czysto slapstickowym humorze, co igraniu z magią świąt. Mniej tu złowieszczego klimatu, bo i zgorzkniały bohater przy całej swej wredocie (nie byłby na przykład sobą, gdyby nie zniszczył chłopcu bałwana) jakby. sympatyczniejszy.
Nie znajdziemy w tej wersji nic odkrywczego, ale najwidoczniej pewne historie wystarczy po prostu odkurzyć. Na szczęście twórcy mają w zanadrzu kilka zabawnych rozwiązań. Całość została opowiedziana w dobrym rytmie, jest barwna i stosunkowo niedługa, więc z wyświetlaną przed Grinchem krótkometrażówką o ucieczce Minionków z więzienia nie powinna zmęczyć nawet przedszkolaków.
Paradoks, od początku oczywiście zamierzony, polega na tym, że cudownie okropny plan Grincha przynosi całkiem uroczą opowieść wigilijną. Równolegle śledzimy perypetie pewnej bezinteresownej dziewczynki, która ma coś na tyle ważnego do przekazania św. Mikołajowi, że chce to zrobić osobiście. Drogi tej dwójki w końcu się przetną, przynosząc morał o tym, że każdy zasługuje na szczęście - nawet ten, którego serce wydaje się z lodu.
Piotr Guszkowski
CLAY ENOS
2 z 7
Narodziny gwiazdy
USA 2018 (A star is born). Reż. Bradley Cooper. Grają: Lady Gaga, Bradley Cooper, Sam Elliott
Jedna gwiazda blaknie, druga rozbłyska. Odgrzewany kotlet, ale całkiem smakowity.
Historia opowiedziana w Narodzinach gwiazdy - po raz czwarty, a jakby liczyć What Price Hollywood? z 1932 r., nawet piąty - jest czymś więcej niż historią - jest show-biznesowym mitem, odradzającym się uporczywie, choć w nieregularnym rytmie. Wersja z 2018 r. trzyma się zasadniczo klasycznej fabuły, nieco tylko przesuwając akcenty, jakby podkreślając, że podstawowe mechanizmy osiągania czy tracenia sławy pozostają niezmienne. I mimo że pojawiają się tu na wskroś współczesne elementy jak YouTube czy smartfony z aparatem fotograficznym, jest w filmie coś lekko anachronicznego.
Debiutujący jako reżyser Bradley Cooper gra Jacka Mainea, sławnego rockmana, który po skończonym koncercie wykańcza butelkę ginu. Ponieważ wciąż mu mało, idzie do baru, gdzie trafia na występ Ally (Lady Gaga), piosenkarki amatorki pracującej na co dzień w hotelowej restauracji. Zachwycony jej talentem postanawia dziewczynie pomóc.
Narodziny gwiazdy A.D. 2018 jest przede wszystkim dramatyczną (choć niektórzy nazwą ją melodramatyczną) historią miłosną. Uczucia traktuje się tu bardzo serio - żadnych cudzysłowów czy mrugania okiem. Ally i Jack kochają się, ale podczas gdy ona błyskawicznie wspina się na szczyt, on powoli osuwa się na dno. Alkohol zawsze był istotnym elementem we wszystkich filmach, ale chyba nigdy jego destrukcyjna rola nie była tak wyeksponowana, a instynkt samozniszczenia głównego bohatera - oczywiście wskutek nieszczęśliwego dzieciństwa - tak silny. Jack traci też słuch i ma szumy w uszach, ale dla załamania się jego kariery ma to drugorzędne znaczenie. Także kwestie mogące potencjalnie zniszczyć jego związek z Ally (zazdrość o jej rosnącą sławę czy fakt, że dziewczyna pozwala kreować swój wizerunek cynicznemu brytyjskiemu menedżerowi) nie są aż tak istotne. Problemem głównym jest gorzała.
Film jest niezły - zwłaszcza w pierwszej połowie - podobnie jak zręcznie powiązana z historią muzyka. Nie podzielam jednak entuzjazmu, jaki wywołał na świecie. Na pewno jest lepszy niż poprzednia wersja z Barbrą Streisand i Krisem Kristoffersonem z 1976 roku, ale robienie z niego arcydzieła jest grubą przesadą.
Największym jego atutem pozostaje Lady Gaga, która, jak się okazuje, ma nie tylko talent wokalny, ale też aktorski. Pozbawiona ekstrawaganckich strojów i makijaży, odsłonięta i obnażona, wypada bardzo naturalnie i autentycznie. Jest szczególnie ujmująca, gdy bez śladu kokieterii gra niepewną i wątpiącą w siebie. Miła niespodzianka w filmie, którego fabułę zna się na pamięć.
Paweł Mossakowski
PETER MOUNTAIN
3 z 7
Operacja Overlord
USA, 2018 (Overlord). Reż. Julius Avery. Aktorzy: Jovan Adepo, Wyatt Russell, Mathilde Ollivier, John Magaro
Szaleństwo wojny ubrane w kostium nazi exploitation.
Trwa odliczanie godzin do D-Day. Oddział spadochroniarzy ma zostać zrzucony za linią frontu, by wykonać kluczowe zadanie dla przebiegu desantu. W powietrzu rozpętuje się jednak prawdziwe piekło: żołnierze, którzy jakimś cudem wylądują w jednym kawałku, zostają dobici przez niemieckie patrole. Przeżyć udaje się garstce. Z pomocą młodej Francuzki spróbują wysadzić nadajnik radiowy na kościelnej wieży.
Fantazja o zabijaniu nazistów, podchwycona od porucznika Aldo Raine'a z Bękartów wojny, łączy się ze straceńczą misją na miarę Szeregowca Ryana. Po imponującym otwarciu, wraz z dezorientowanymi bohaterami przemierzamy skąpany we mgle las, opustoszałe uliczki pobliskiego miasteczka itd. Trochę jakbyśmy grali w jedną z popularnych gier wideo osadzonych w realiach II wojny światowej. Zanurzamy się w złudnym spokoju ciszy otulającej horror wojny.
Naprawdę nieprzyjemnie zrobi się po odkryciu eksperymentów prowadzonych przez upiornego doktorka w pobliskich katakumbach. Na pozór klasyczna, wręcz staroświecko poprowadzona opowieść wojenna zamieni się wtedy w koszmar w stylistyce gore. W duchu przypomina dokonania B-klasowego nurtu exploitation. Trudno oczekiwać od takiego kina subtelności, również w sposobie zarysowania postaci czy w ogóle ich doborze. Jest tu szeregowy żółtodziób o złotym sercu, tajemniczy dowódca i mądrala z Bronksu wnoszący nieco humorystycznego oddechu, także dzięki relacji z chłopcem przypominającym małego Toto z Cinema Paradiso. A po przeciwnej stronie stanie zły Niemiec.
Twórcy świadomie dokonują zwrotu w zakresie konwencji, wykorzystują kolejne schematy, lecz gubią po drodze kilka wątków. Górę bierze przesadnie brutalne, iście komiksowo pomyślane widowisko. Miłośnikom gatunku, mimo niedociągnięć (m.in. fabularnych), Operacja Overlord powinna dostarczyć makabrycznej frajdy.
Piotr Guszkowski
Materiały prasowe
4 z 7
Fahrenheit 11/9
USA 2018. Reż. Michael Moore.
Dokument. Fahrenheit 11/9 to film, który można zrecenzować jednym zdaniem: Oto najnowszy dokument Michaela Moore'a. Artystyczne chwyty pozostają te same, zmienia się tylko temat. Tym razem na celowniku znalazł się kontrowersyjny prezydent USA Donald Trump.
Moore analizuje przyczyny wyborczej porażki Hillary Clinton w drobiazgowy, subiektywny sposób, tradycyjnie podlewając swoją opowieść dobrze znaną dawką pokazówki. Twórcza metoda Moore'a od zawsze polega na celowaniu palcem i pokazywaniu: To ten, to on zabił! I tym razem nie jest inaczej. Służą temu rozliczne zestawienia materiałów medialnych, fragmenty archiwalnych nagrań, plansze ze statystykami. Są skróty, efektowne zbitki montażowe, przejrzysty światopogląd, komediowe wstawki i ostre sądy. Do tego tradycyjnie głos Moore'a z offu i on sam na ekranie, raz po raz pojawiający się w rozmowach z wybranymi bohaterami.
Całość bardzo dobrze się ogląda. Najciekawsze są jak zwykle drobiazgi, które z politycznego wywodu czynią angażującą rozrywkę. Jak wspomnienia ze spotkania Moore'a z Trumpem. Przebieg tamtego wydarzenia rzuca światło na to, dlaczego prezydent demagog tak skutecznie manipuluje ludźmi, jakie schematy to umożliwiają. Interesujące są drobne odkrycia: otóż premierę filmu Chorować w USA sponsorował zięć Trumpa, Jared Kushner, a DVD z filmem wydał jeden z jego skrajnie prawicowych doradców, Steve Bannion. Moore nie boi się obnażania takich zależności. Jego celem jest bowiem pokazanie, że tradycyjne partyjne podziały to fikcja.
Najważniejsza w filmie jest - oczywiście ubrana w neonowe ciuchy rozrywki - sprawiedliwość w rozdawaniu kuksańców. Moore nie robi z demokratów biednych ofiar przypadku czy głupiego społeczeństwa. Wytyka im błędy, chybione polityczne strategie sprzed lat, tak samo nieuczciwe chwyty jak te, na jakich teraz chcą łapać Trumpa.
Według Moore'a trwająca do 2016 dobra passa demokratów, która zaczęła się od zwycięstwa Billa Clintona, wynikała z wyrachowanej zmiany strategii - zarzucenia prawdziwie demokratycznych ideałów i zaangażowania się w polityczną grę, polegającą na kopiowaniu patentów prawicy. Zaowocowało to utratą wyraźnej tożsamości, a w efekcie ogromną wyborczą demobilizacją. Dziś o tym, ilu wyborców zagłosowało na kogo - a powinniśmy o tym, ilu w ogóle nie poszło do urn. To problem doskonale znany także Polakom.
Moore na przykładzie ostatniego wyborczego starcia w fascynujący sposób naświetla metody działania i etykę współczesnych mediów. Chodzi tu nie tylko o walki międzypartyjne, ale także wewnątrzpartyjne. Reżyser próbuje dowieść na przykład, że pozornie liberalne tytuły kłamały na temat odbioru społecznego Berniego Sandersa, kontrkandydata Hillary Clinton.
Dlaczego? Wygrana Sandersa byłaby zagrożeniem dla starych liberalnych elit. Moore pokazuje także, jak te same media, które płakały po zwycięstwie Trumpa, same przyczyniły się do jego zwycięstwa. Poświęcały mu czas antenowy, bo się klikał, był dla nich kurą znoszącą złote jajka. Nie od dziś wiadomo, że media porzuciły jakiekolwiek ideały i etykę, angażując się w polityczną walkę, ale jednak zobaczenie tego na przykładach wciąż robi wrażenie. Oczywiście, jeśli uwierzymy Moore'owi. On też gra w swoją grę i oglądając jego filmy, warto o tym pamiętać. Teoretycznie Fahrenheit chce odpowiedzieć na pytanie, czy Trump ponownie wygra wybory, ale analizy przeprowadzane przez Moore'a nie mają wystarczających podstaw, by uznać je za miarodajne. Amerykanin, podobnie jak jego bohater, to nie wiarygodny profesjonalista, a przede wszystkim showman.
Anna Tatarska
ATTILA SZVACSEK
5 z 7
Robin Hood: Początek
USA, 2018 (Robin Hood). Reż. Otto Bathurst. Aktorzy: Taron Egerton, Jamie Foxx, Ben Mendelsohn, Eve Hewson
Powrót legendy z Sherwood okazuje się tak bałaganiarski, jakby nawet scenarzyści nie byli na niego przygotowani.
Narrator sugeruje, żeby widzowie zapomnieli, co wiedzą o Robin Hoodzie (a właściwie: co im się wydawało, że wiedzą), bo to nie kolejna bajeczka, lecz prawdziwa opowieść.
Po powrocie z wyprawy krzyżowej lord Robin z Loxley odkrywa, że stracił wszystko. Nawet ukochana Marion dała wiarę fałszywej wieści o jego śmierci. Nie wiedzieć czemu, bohater decyduje się na przymierze z Maurem, który przed chwilą próbował go zabić. Rozbójnika zastępuje rewolucjonista na czele ciemiężonych robotników, z życiorysem pożyczonym od Bruce'a Wayne'a. Robin zabiega o zaufanie szeryfa Nottingham oraz kościelnych dostojników, by później pod osłoną nocy w saraceńskim kapturze okradać ich i rozdawać biednym. Ale nawet w tym kapturze spokojnie wtopiłby się dziś w tłum na ulicy większości wielkich miast.
Komuś tu się chyba zamarzyło potraktowanie Robin Hooda w sposób, w jaki Guy Ritchie odświeżył przygody słynnego detektywa z Baker Street czy króla Artura. Mimo usilnych prób, zamiast rewizjonistycznego spojrzenia, dostajemy niestety pomieszanie porządków i zapożyczeń - od konwencji filmu, przez język postaci, po garderobę. Średniowieczna architektura spotyka inspiracje pracami Franka Lloyda Wrighta czy brutalizmem, a Ben Mendelsohn jako szeryf wygląda jakby wpadł na plan tuż po kręceniu "Łotra 1" i nie zdążył zmienić kostiumu. Jego bohater chwilami brzmi jak Donald Trump albo paru naszych polityków. Swoją drogą, nie zastanawia się nawet przez chwilę, skąd młodziutki Loxley, któremu sam odebrał cały majątek, ma w ogóle pieniądze.
Akcja nie porywa, dialogi poza kilkoma dowcipnymi wyjątkami nudzą, absurdalną miejscami fabułę sklecono na słowo honoru. W mroku sali kinowej czai się więc bohater, który nie skradnie waszych serc, jedynie pieniądze za bilety i równie cenny czas.
Piotr Guszkowski
AGAINST GRAVITY
6 z 7
Ajka
(Ayka) Rosja/Niemcy/Polska/Kazachstan/Chiny 2018. Reż. Siergiej Dworcewoj. Aktorzy: Samal Jesljamowa, Aleksandr Złatopolskij
Dramat o nielegalnej imigrantce w Rosji.
W pierwszych scenach filmu Ajka, dwudziestokilkuletnia Kirgizka, przebywająca nielegalnie w Moskwie, zostawia w szpitalu urodzone właśnie dziecko. Ale to dopiero początek trwającego kilka dni koszmaru: kobieta desperacko szuka pracy, aby spłacić dług zaciągnięty u kirgiskich gangsterów; stara się im, coraz bardziej zniecierpliwionym, wymknąć; zmaga się z fizjologicznymi następstwami porodu itd. A wszystko to dzieje się w środku śnieżnej zimy, więc nawet pogoda jest przeciwko niej.
Moskwa jest tu prawdziwym piekłem i to nie tylko zresztą z powodów meteorologicznych. Ludzie na ulicy są nieżyczliwi, bezduszni, obojętni. Jedyną osobą, która okazuje Ajce współczucie i oferuje doraźną pomoc, jest jej rodaczka, sprzątaczka w eleganckim gabinecie weterynaryjnym. Rozgrywające się w nim sceny są bardzo wymowne, choć niejednoznaczne: czy mają sugerować, że Ajka kieruje się już tylko biologicznym instynktem przetrwania (silniejszym nawet od macierzyńskiego) czy po prostu wskazują, że zwierzęta bywają czasami lepiej traktowane niż ludzie?
Takie nagromadzenie upokorzeń i cierpień dla niektórych widzów może być trudne do zniesienia, społeczne dramaty braci Dardenne, do których film wykazuje pewne podobieństwo, to przy nim kaszka z mlekiem. Niektórzy zapewne zarzucą mu jednostajność kolorytu: jest czarno, coraz czarniej i nawet światełko nadziei, jakie pojawia się na koniec, jest blade, migotliwe i bardzo niepewne. Nasuwa się też pytanie, w imię czego bohaterka skazuje się na taką gehennę? Chce lepszego - czytaj: dostatniejszego - życia, czy jednak w obliczu sytuacji, w jakiej się znalazła, nie byłoby rozsądniej wrócić do ojczyzny? Ale tam przecież i tak dosięgłyby ją długie ręce wierzycieli (pozostawioną w Moskwie siostrę również), nie mówiąc o tym, że wracając bez pieniędzy, a za to z nieślubnym dzieckiem, nie byłaby witana z otwartymi ramionami. Ajka naprawdę jest w bezwyjściowej sytuacji.
Kino bezwyjściowości nie lubi. Rzadko też decyduje się na samym wstępie kazać bohaterce postępować w sposób, który wzbudza u widza niechęć czy moralne potępienie. Ale dalszy ciąg filmu przekonuje, że potępiać jest łatwo, gdy siedzi się w wygodnym kinowym fotelu. Ajkę - filmowaną z bliska, w ciasnych kadrach, przez Jolantę Dylewską - ogląda się z rosnącą empatią, a jej historia, mimo jednokierunkowości, jest wciągająca.
Być aktorką w Iranie, czyli opowieść o sytuacji kobiety w ultrakonserwatywnym i patriarchalnym społeczeństwie. Jafar Panahi otrzymał osiem lat temu zakaz kręcenia filmów, ale specjalnie się nim nie przejmuje i nadal, jak zalecał Młynarski, robi swoje. Od czasu zbanowania zrealizował ich cztery (najgłośniejszym było Taxi), z konieczności nieco innych niż wcześniejsze. Reżyser z reguły sam w nich występuje; granica między kinem a życiem jest płynna; do pewnego stopnia można je nazwać metafilmami.
Kolejnym z tej serii są Trzy twarze. Zaczyna się od mocnego uderzenia. Panahi otrzymuje zrobiony smartfonem filmik, na którym zdesperowana młoda dziewczyna Marziyeh popełnia samobójstwo (tak to przynajmniej wygląda), gdyż rodzina nie zgodziła się, aby studiowała aktorstwo. Właściwą adresatką przesyłki jest popularna aktorka Behnaz Jafari (grająca tu samą siebie), oskarżana przez dziewczynę o ignorowanie jej próśb o pomoc. Reżyser przekazuje nagranie Jafari, ta, bardzo zaniepokojona, schodzi z planu kręconego właśnie filmu i we dwójkę jadą do rodzinnej wsi Marziyeh, aby dowiedzieć się, czy to wszystko nie zostało zainscenizowane. Są nawet przesłanki, aby podejrzewać, że w mistyfikacji brał udział sam reżyser.
Po serii spotkań tych dwóch członków teherańskiej elity (reżyser dysydent i słynna aktorka) z mieszkańcami ukrytej w górach, zabitej dechami wsi (nie mówi się tu nawet w farsi, tylko mieszanką azerskiego i tureckiego) tajemnica Marziyeh zostaje rozwiązana - jak na mój gust zbyt szybko. Quasi-detektywistyczny film zmienia się w opowieść o sytuacji kobiety w ultrakonserwatywnym i patriarchalnym społeczeństwie. A może nawet nie kobiety w ogóle, ale aktorki. Jest to sytuacja nieco paradoksalna. Z jednej strony marzenia Marziyeh o karierze aktorskiej są traktowane jako fanaberie, a ona sama poddana społecznemu ostracyzmowi. Z drugiej Jafari traktowana jest jak prawdziwa gwiazda, z wielką atencją i podziwem. Nikt zdaje się nie widzieć tu sprzeczności i nikomu nie przychodzi do głowy, że zostanie aktorką może być dla kobiety całkiem obiecującą opcją życiową.
A jest tu jeszcze trzecia aktorka - tytułowa trzecia twarz, tyle że niewidoczna. To Shahrazade, która występowała na scenie jeszcze w czasach przedrewolucyjnych, a teraz mieszka na peryferiach wsi, zajmując się pisaniem poezji i malowaniem obrazów. Nie pojawia się na ekranie: jest jakby duchem przeszłości. Shahrazade nikt na wsi nie lubi, ale ona, zdaje się, ma to gdzieś - jest osobą wolną i niezależną. Wraz z Marziyeh i Jafari reprezentuje trzy pokolenia irańskich aktorek, czy też trzy etapy aktorskiej kariery. Jedna dopiero aspiruje, druga jest spełniona, trzecia - emerytowana. Sam zaś reżyser zostaje schowany jakby z tyłu: jest kierowcą, tłumaczem i obserwatorem - spokojnym i empatycznym. Tak jak i jego film.
Wszystkie komentarze