Grzegorz Giedrys: Monte Alban, które zainspirowała płytę pod tym samym tytułem, to bardzo tajemnicze miejsce. W jaki sposób oddziałało ono na pana jako artystę?
Adam Pierończyk: Monte Alban to starożytny kompleks piramid w Meksyku, w okolicy miasta Oaxaca. Rzeczywiście jest to bardzo tajemnicze miejsce. Pojawiłem się tam nad ranem, kiedy nie było jeszcze zbyt wielu turystów. Z Robertem Kubiszynem, znakomitym basistą, mieliśmy dzięki temu całą tę przestrzeń dla siebie. Wyglądało to jak ogromne lądowisko z planu filmu science-fiction. Później zacząłem się interesować takimi wątkami jak antyczni kosmici.
To bardzo ciekawe.
- Okazuje się, że już w starożytności na rycinach i malowidłach ściennych człowiek przedstawiał latające krążki. Wtedy podczas wizyty na Monte Alban czułem, że rzeczywiście możemy nie być sami we wszechświecie. Wszystkie piramidy na naszej planecie mają wiele elementów wspólnych, jeśli chodzi o konstrukcję. Bloki kamienne, które posłużyły do budowy piramid w Gizie, w Egipcie w ogóle nie występują i sprowadzano je chyba aż z Sudanu lub z Etiopii. Nawet dzisiaj byłoby to trudną rzeczą do wykonania, ponieważ są to setki kilometrów, a każdy taki element waży bodajże kilkadziesiąt ton. Proszę też pamiętać, że kamień był precyzyjnie docięty. To wszystko sprawia, że coraz więcej ludzi zaczyna szukać wyjaśnienia tego zjawiska gdzieś indziej.
To wszystko czuć w klimacie płyty "Monte Alban". Krytycy od razu zauważyli, że jest dużo elektroniki, że album ma mocno ambientowy i psychodeliczny rys.
- Moja 20-letnia przygoda z muzyką jazzową wielokrotnie ocierała się o różne gatunki muzyczne, które mnie inspirowały. Zawsze starałem się cieszyć improwizacją, tak aby do końca nie wiedzieć, w jakim kierunku kolejne dźwięki mnie zaprowadzą. Improwizacja jest głównym składnikiem muzyki jazzowej, ale należy pamiętać, że jazz nie jest jej kolebką. Motywy improwizowane pojawiały się już w starożytnej muzyce hinduskiej i były mocno eksponowane w sakralnej muzyce europejskiej.
Całe swoje życie spędziłem na studiowaniu jazzu, gram na saksofonie, który w tej muzyce jest instrumentem bardzo eksponowanym, jednak inspiracji od dawna szukam w różnych muzycznych zakamarkach - niekoniecznie z jazzem związanych.
Czym zatem jest dla pana improwizacja? Sposobem wyrażania emocji? Zadaniem intelektualnym?
- Na pewno jest spotkaniem i sytuacją, która może przypominać rozmowę z drugim człowiekiem. Improwizację formalnie zwykło się również nazywać spontaniczną kompozycją. To jest coś, czego zazdroszczą nam muzycy klasyczni, będący kontrastem w stosunku do muzyków jazzowych. Klasycy na ogół mają całość materiału zapisaną w nutach, a ich kunszt ocenia się pod względem perfekcji wykonania. U nas jest dosłownie odwrotnie: zazwyczaj tylko kilka procent kompozycji jest zapisana i to staje się dla nas punktem wyjściowym do improwizacji. A tę mógłbym przyrównać do rozmowy, nawet tej naszej.
Nie wiedziałem, jakie zada mi pan pytania i dzięki temu mogę spontanicznie na nie odpowiedzieć - tak jak podczas improwizacji reaguje się na dźwięki partnerów w zespole.
Zawsze się zastanawiałem, jak w jazzie daje się uniknąć chaosu, jak to jest, że muzycy na scenie brzmią jednak jak zespół.
- Właśnie tak jak w rozmowie polega to na wzajemnej uwadze. Powinniśmy na pewno też w jakimś stopniu się wzajemnie inspirować. Na scenie bardzo przydaje się chemia między muzykami.
"Monte Alban' nagrywał pan z Robertem Kubiszynem i argentyńskim perkusistą Hernanem Hechtem.
- W Europie ten materiał wykonujemy już z nowojorskim perkusistą Johnem B. Arnoldem, który notabene jest wnukiem autora wielu słynnych standardów jazzowych Hoagy Carmichaela m.in. "Stardust", "Skylark", "Georgia", "The Nearness Of You". Płyta powstała w Mexico City. Dosyć często realizuję nagrania w miejscach dla mnie dziewiczych i egzotycznych, które są wyjątkowo inspirujące. Podobnie było kiedyś w Brazylii podczas realizacji mojej płyty "Busem Po Sao Paulo".
Mówi pan o energii tego nowego miejsca. Jak to na pana działa? Jest inne powietrze? Inne słońce?
- Kiedy pojawiamy się w nowym dla nas miejscu, w naszej duszy i zmysłach dzieją się zaskakujące rzeczy - czujemy nowe zapachy, promienie słoneczne padają pod zupełnie innym kątem, a przede wszystkim mamy do czynienia z ludźmi, którzy żyją inaczej niż my, możemy choć trochę poznać ich obyczaje, kulturę i kuchnię.
W 1996 roku jako młody człowiek po raz pierwszy udałem się do Stanów Zjednoczonych - zagrałem m.in. na festiwalu jazzowym w Nowym Orleanie. Pamiętam, że kupiłem tam spodnie, które miały intensywny zielony kolor. I proszę sobie wyobrazić, że kiedy wróciłem do Europy, po wyjściu z samolotu we Frankfurcie tego odcienia już nie było. Nasze słońce nie było w stanie wydobyć z tkaniny tej głębi. Jestem przekonany, że egzotyka takich miejsc jest również w stanie wydobyć wiele ciekawego z wrażliwych artystów.
Rozmawiał Grzegorz Giedrys
Adam Pierończyk
Rocznik 1970. Saksofonista jazzowy, absolwent Akademii Muzycznej w Essen. Dwukrotny laureat nagrody polskiego przemysłu fonograficznego Fryderyka, 18-krotnie nominowany do tej nagrody w dwunastu kategoriach. W latach 2004-2005 dyrektor artystyczny festiwali Jazz aux Oudayas i Jazz Au Chellah w Rabacie, stolicy Maroko. Dyrektor artystyczny Sopot Jazz Festival w latach 2011-2015. Komponuje także muzykę do spektakli teatralnych. Współpracował z takimi muzykami jak: Sam Rivers, Archie Shepp, Miroslav Vitous, Gary Thomas, Greg Osby, Bobby McFerrin, Jeff 'Tain' Watts, Trilok Gurtu, Tomasz Stańko, Ted Curson, Avishai Cohen, Lage Lund, Orlando Le Fleming, Joe Martin, Jean-Paul Bourelly, Anthony Cox, Joey Calderazzo, Leszek Możdżer.
Wszystkie komentarze