USA 2018 (The Mule) Reż. Clint Eastwood Aktorzy: Clint Eastwood, Dianne Wiest, Bradley Cooper
Formalnie - sensacyjny. Ale bardziej portret zrzędliwego, ostentacyjnie oldskulowego, odrzucającego nowoczesność 90-latka. I swoisty manifest konserwatyzmu.
90-letni Earl Stone (Eastwood) całe życie hodował i sprzedawał kwiaty. Była to jego praca, a zarazem pasja. Rodzinę zaniedbywał. Teraz, gdy jego mały biznes zbankrutował, samotny i bez środków do życia, przyjmuje propozycję meksykańskiego kartelu: ma przewozić między miastami ładunki kokainy.
Trudny do oceny film. Gdyby widzieć w nim tylko kryminał, wypadłby nisko. Napięcie jest bardzo umiarkowane, a wątek pościgu za leciwym mułem, prowadzonego przez agenta DEA (Cooper) - wyjątkowo sztampowy (oprócz jednej dobrej sceny nawiązującej do Gorączki). Oczywiście, specyfika kina oraz sympatia do aktora ikony Hollywood sprawiają, że nie chcielibyśmy, aby został złapany - niezależnie od charakteru jego przestępstwa - ale emocje z tego tytułu są niewielkie.
Nie o nie jednak tutaj chodzi. Eastwoodowi (reżyserowi i aktorowi jednocześnie) zależy bardziej na stworzeniu postaci starego dinozaura, niecierpiącego współczesności i patrzącego z nostalgią w amerykańską przeszłość. Earl nie znosi nowoczesnej technologii (internet, komórki itd.), jest oldskulowy pod każdym względem, nie dla niego takie nowinki jak zasady poprawności politycznej, które z lubością łamie. Łatwo nazwać go starym rasistą i seksistą, ale byłoby to uproszczenie. Earl, jak się zdaje, nie ma nic przeciwko mniejszościom seksualnym czy etnicznym, co nie przeszkadza mu używać wobec nich obraźliwego języka.
Nieco przypomina swojego poprzedniego bohatera, Walta Kowalskiego z Gran Torino, i nie tylko dlatego, że obaj są weteranami. Główna różnica polega na tym, że Earl nie stosuje już przemocy. 88-letni Eastwood, ze swoją papierową skórą i wychudzonymi kończynami, zdaje sobie sprawę z ograniczeń, jakie narzuca mu wiek, i nie udaje twardziela. Nie dotyczy to wszakże sfery seksualnej: tu sędziwy aktor folguje swojej męskiej próżności, z dość humorystycznym wszakże efektem.
Czy się komuś postać takiego gderliwego konserwatysty spodoba, zależy głównie od przekonań politycznych widza. Jak łatwo się domyśleć, Przemytnik przeznaczony jest raczej dla prawicowców - będą zachwyceni! (piszę to bez ironii). Sam muszę przyznać, że Earl nie jest pozbawiony wdzięku, a niektóre sceny - zwłaszcza z udziałem jego meksykańskich współpracowników - są bardzo zabawne. Filmowi niewiele brakuje do komedii i wszystko zrobione jest tu lekką ręką.
Słabości jest jednak sporo. Nie bardzo wiem, jak w siwej głowie Earla godzi się szacunek do starych amerykańskich wartości (na czele z prawością) z wożeniem po kraju narkotyków. Wiadomo, brudne pieniądze są duże i szybkie, dzięki nim Earl staje na nogi i załatwia ważne życiowo sprawy, jednak dziwi mnie brak najdrobniejszej refleksji etycznej na ten temat. Owszem, pojawia się, ale na samym końcu, gdy poczynione zło jest już nie do odrobienia, a wyrażona skrucha nie brzmi zbyt przekonująco. Także pod koniec film robi się nieznośnie czułostkowy i patetycznie recytatorski. Morał z niego - wygłoszony oczywiście wprost - jest taki, że rodzina jest ważniejsza od pracy, tzn. że to jej należy się poświęcać, a nie karierze. W tych sformułowaniach brzmi jakiś osobisty, rozrachunkowy ton, a fakt, że w roli zaniedbywanej przez Earla córki wystąpiła własna córka Eastwooda, też daje do myślenia.
Paweł Mossakowski
Wszystkie komentarze