USA 2018 (Minding the gap) Reż. Bing Liu
Dokument o trzech skaterach, ich młodości i trudnym przechodzeniu w dorosłość. "Było ich trzech, w każdym z nich inna krew...".
Reżyser "Jutro albo pojutrze", Chińczyk z pochodzenia, zapalony skater, wiele lat temu zaczął kręcić filmiki wideo o swoich dwóch kumplach od deski, białym jak mąka Zacku i młodszym od nich, czarnoskórym Keire'u. Później rejestracja ich popisów po pustych ulicach i parkingach Rockford - rodzinnego miasta całej trójki - zamieniła się w dokument o ich życiu także "pozadeskowym"- oraz życiu samego reżysera. To, co początkowo było zabawą filmowca amatora, stało się dziełem w pełni profesjonalnym, choć zachowującym pierwotną, młodzieńczą świeżość i energię.
Bardzo lubię takie powstające latami dokumenty (ich fabularnym odpowiednikiem było "Boyhood" Richarda Linklatera). Ich największą zaletą jest kompletna nieprzewidywalność i brak odgórnie założonego tematu. Temat wyłania się dopiero podczas kręcenia, egzystencja poprzedza esencję.
"Na początku był skateboarding...". A więc znajdziemy tu wiele - jak dla mnie zbyt wiele - efektownych ujęć z niebezpiecznie szybkiej jazdy na desce, cyrkowych piruetów i akrobacji. Ale dla trójki bohaterów filmu skateboarding jest czymś więcej niż młodzieżową rozrywką - jest stylem życia. Realizacją potrzeby wolności. Ucieczką od rzeczywistości.
Bing, Zack i Keire niewątpliwie mają przed czym uciekać. Rockford jest miastem podupadającym, w którym niełatwo o pracę, a odsetek przestępczości jest bardzo wysoki. Zaś ich życie rodzinne jest, delikatnie mówiąc, niełatwe.
Zack, z zawodu dekarz, a z upodobania pijak, już w trakcie kręcenia filmu zostaje ojcem i okazuje się, że jest do tej roli zupełnie nieprzygotowany. Pije coraz więcej, kłóci się z dziewczyną, dochodzi do rękoczynów. Keire, pracujący jako pomywacz, miał bardzo surowego ojca, który bicie traktował jako normalną metodę wychowawczą. Ich relacje uczuciowe były skomplikowane: zdarzały się momenty nienawiści wobec ojca-brutala, ale była też miłość, w pełni uświadomiona dopiero po jego śmierci. W domu rodzinnym Binga również była przemoc: ojczym tłukł zarówno jego, jak i jego matkę (scena, w której Bing sadza ją przed kamerą i wypytuje, czemu się na to zgadzała, należy do najbardziej poruszających w filmie). Czy Zack, bijąc swoją dziewczynę, kontynuuje tradycję rodzinną, tak do końca nie wiadomo, ale i u niego w domu wesoło nie było. Tak czy inaczej, głównym tematem filmu okazuje się przemoc domowa i jej psychologiczne konsekwencje.
Jest w filmie moment szczególny, gdy Bing, sam będąc ofiarą przemocy domowej, rozmawia z Zackiem, który ją teraz "uprawia" - a zarazem jest jego przyjacielem (a właściwie stał się nim podczas realizacji filmu). Czuje się wewnętrzny konflikt: chęć ostrego zjechania i otwartego potępienia zmaga się w nim z kumplowską lojalnością. Ale "Jutro albo pojutrze" jest warte obejrzenia nie tylko dla takich trudnych momentów. Jest ciekawe już przez to, że wchodzi z kamerą w rejony skrzętnie omijane przez Hollywood: w świat młodych ludzi z popieprzonych układów rodzinnych i pozbawionych zawodowych perspektyw. A którzy odkrywają, że nie mogą być całe życie nastolatkami, coś z tym życiem muszą zrobić, wziąć na siebie odpowiedzialność. To zapewnia temu cokolwiek meandrycznemu filmowi uniwersalność i nie dziwię się, że na tylu festiwalach (których widownia jest z reguły zdominowana przez młodzież) zdobywał nagrody publiczności - włącznie z zeszłorocznym Millenium Docs Against Gravity. Zresztą nie tylko publiczności.
Paweł Mossakowski
Wszystkie komentarze