Węgry 2018 (Egy nap). Reż. Zsofia Szilagyi. Aktorzy: Zsofia Szamosi, Leo Furedi
Jeden dzień z życia zapracowanej matki trójki dzieci, czyli kobieta na skraju załamania nerwowego.
Anna jest osobą bardzo zajętą: ma trójkę dzieci (w wieku żłobkowym, przedszkolnym i wczesnoszkolnym), zajmuje się domem, a jednocześnie pracuje w szkole językowej. Może wprawdzie liczyć na wsparcie ze strony teściowej, mąż jej również pomaga, ale gros obowiązków spada na nią.
Film ukazuje jeden zwyczajny dzień - a ściślej mówiąc półtorej doby - z jej życia: robienie dzieciom śniadania, ubieranie ich, odstawienie najmłodszego do żłobka, lekcja włoskiego, odbieranie dwójki starszych ze szkoły i przedszkola, odwożenie na zajęcia dodatkowe (balet, szermierka), przygotowanie kolacji, kąpiel, układanie dzieci do łóżek itd.
Wszystko robi się tu w biegu, w nerwowym pośpiechu, wszystko jest na styk. To swoisty wyścig z czasem, w którym Anna wygrywa zawsze o włos, ale dużym kosztem - w tym kołowrocie nie ma kiedy zastanowić się nad sprawami naprawdę istotnymi, jak np. stan własnego małżeństwa.
W filmie nie ma właściwie historii - to skrupulatny, paradokumentalny zapis sytuacji współczesnej wielkomiejskiej matki, żyjącej w stanie ciągłego przeciążenia, niewyrabiającej się z tym wszystkim i pogrążającej się w otępiającej rutynie. Nie znaczy to, że nie ma tu napięcia: buduje je m.in. snujący się gdzieś z tyłu wątek "romansowy": przyjaciółka Anny zdaje się (dość skądinąd bezczelnie) uwodzić jej męża.
Pewnego dnia można zaliczyć do kina realizmu społecznego. A właściwie hiperrealizmu: debiutująca reżyserka skupia się tu na - niekiedy męcząco szczegółowym - ukazaniu czynności, które w normalnych filmach są albo pomijane, albo szybko przeskakuje się nad nimi jako nieistotnymi dramaturgicznie. Dla wielu widzów może wydawać się to nudne i zbyt mało spektakularne - dla mnie było ciekawe właśnie przez swoją inność. Trzeba też przyznać, że autorka dobiera do tego, co chce powiedzieć, adekwatne środki: nerwowa kamera z ręki, celowe rozmijanie się obrazu i dźwięku, kakofonia w tle, dialogi, które się urywa albo mówi o pięciu rzeczach naraz - wszystko to stwarza wrażenie samonapędzającego się chaosu.
Moją uwagę zwróciła też znakomita gra dwójki starszych dzieci (w przypadku najmłodszego o grze trudno mówić): w filmach nieamerykańskich rzadko spotyka się podobną swobodę. Film ma też bardzo dobrą, metaforyczną pointę. Bohaterka mogłaby być ciut sympatyczniejsza - ale cóż, ona nie ma właściwie czasu być sympatyczna. Najmniej przekonujący i dość dziwnie poprowadzony jest wątek romansowy. Ja wiem, że co kraj, to obyczaj, ale muszę się jednak spytać red. Vargi, czy rzeczywiście tak to się robi w Budapeszcie.
Paweł Mossakowski
Wszystkie komentarze