USA/Chile 2019 Reż. Sebastian Lelio. Aktorzy: Julianne Moore, John Turturro, Michael Cera, Cassi Thomson
Portret pięćdziesięcioletniej kobiety, która nie chce zrezygnować z prawa do szczęścia.
Amerykańskie wersje zagranicznych filmów to na ogół tragedia: do tej pory nie mogę się otrząsnąć z hollywoodzkiej przeróbki francuskich Okruchów życia, choć oglądałem ją ćwierć wieku temu. Z Glorią..., remakiem chilijskiego filmu pokazywanego w Polsce cztery lata temu, jest inaczej: niemal dorównuje oryginałowi. Być może dlatego, że został nakręcony przez tego samego reżysera (Sebastian Lelio, zdobywca Oscara za Fantastyczną kobietę), choć nie bez znaczenia jest, że świetna chilijska aktorka Paulina Garcia znalazła tu godną następczynię w osobie Julianne Moore.
Gloria jest już dobrze po pięćdziesiątce, dwanaście lat temu się rozwiodła, ma niezbyt ciekawą pracę w firmie ubezpieczeniowej oraz dwójkę dorosłych dzieci trzymających ją na dystans. A także wciąż duży apetyt na życie, mężczyzn, seks, miłość. Wieczorami często wychodzi do klubów dla seniorów, gdzie tańczy (często samotnie) do rytmów przebojów z lat 70. i 80.
Pewnego wieczoru na takiej dyskotece 50+ poznaje Arnolda (Torturro), niedawno rozwiedzionego eksoficera, prowadzącego dobrze prosperujący park rozrywki. Początkowo wszystko wygląda bardzo obiecująco, ale z czasem pojawiają się komplikacje. Związki młodych ludzi, którzy są jeszcze niezapisaną kartą, są jednak łatwiejsze niż tych starszych, niosących ze sobą bagaż przeszłości. A w przypadku Arnolda jest to bagaż ciężki i bardzo nieporęczny...
Ów romansowy wątek jest tu ważny, ale film się do niego nie sprowadza. Jest kawałkiem z życia współczesnej, dojrzałej kobiety: samotnej, ale nie desperującej. Szukającej szczęścia, ale nie za cenę godności. Z nadzieją na Wielką Zmianę, ale i z codziennymi, trywialnymi kłopotami. Z lękami o przyszłość, ale też prawem do korzystania z teraźniejszości.
W tym także prawem do seksu: Gloria go sobie nie odmawia, bo niby dlaczego miałaby to robić? Sceny łóżkowe w filmie, z udziałem pary wykonawców mających w sumie grubo ponad sto lat, nie mają w sobie nic niezwykłego, są ujmująco naturalne.
Film bardzo zręcznie łamie nastroje: nawet wewnątrz pojedynczej sceny potrafi być na przemian zabawny i melancholijny, a żadnego zgrzytu tu nie wyczuwamy. Uprzedzam zarazem, że jest skromny i nieefektowny. To bardziej studium charakteru niż opowieść, nie należy tu więc oczekiwać jakichś niesamowitych wydarzeń. To co najważniejsze, rozgrywa się wewnątrz bohaterki.
W tego rodzaju introwertycznych filmach wszystko właściwie zależy od aktorstwa i miło mi powiedzieć, że Julianne Moore ów ciężar odpowiedzialności dźwignęła. Trochę się obawiałem tego obsadowego pomysłu: nie, żebym nie wiedział, że właśnie atrakcyjne i efektowne kobiety potrafią być najbardziej samotne, ale trudno było mi sobie wyobrazić, aby np. wchodząc do klubu tanecznego, nie była natychmiast oblegana przez tłum facetów. Moore jednak nie zawiodła: gra przekonująco, a zarazem subtelnie, powściągliwie, z nutą zawsze pożądanej ambiwalencji. Gdy w końcowej scenie zaczyna tańczyć do Glorii Laury Branigan, jest w niej tyleż rezygnacji, co poczucia wyzwolenia.
Paweł Mossakowski
Wszystkie komentarze