Wielka Brytania/USA 2019. Reż. Dexter Fletcher Aktorzy: Taron Egerton, Jamie Bell, Richard Madden, Bryce Dallas Howard
Biograficzny musical o Eltonie Johnie oparty na prawdziwej fantazji. Historia znana, język oryginalny.
Film zaczyna się od mityngu AA, na który Elton John wparowuje w ekstrawaganckim kostiumie scenicznym (skrzydła, diabelskie rogi itd.) i z miejsca przyznaje się do licznych nałogów, z alkoholizmem i uzależnieniem od kokainy na czele. Następująca później opowieść ma odpowiedzieć na pytanie, co sprawiło, że w wieku ok. 40 lat, będąc człowiekiem wielkiego sukcesu, znalazł się w miejscu przeznaczonym głównie dla życiowych rozbitków.
Klucz do odpowiedzi tkwi zapewne w jego dość koszmarnym dzieciństwie. Mały Reggie (nazwisko Elton John przyjmie w wieku 21 lat), obdarzony niezwykłym talentem muzycznym nieśmiały chłopczyk w okularach, jest dzieckiem niekochanym, odtrąconym przez rodziców. Ojciec zdaje się go wręcz nie lubić, matka ignoruje, jedyną osobą, na której uczucie może liczyć, jest babcia. Dalsze jego życie miało być poszukiwaniem tego, czego nie otrzymał w domu rodzinnym - czyli miłości - i to poszukiwaniem na ogół daremnym.
Trochę to trąci banałem, ale w Rocketmanie banałów - a właściwie schematów znanych z filmów o muzycznych gwiazdach - jest więcej. Motyw autodestrukcyjnych skłonności? Proszę bardzo. Życie pod hasłem sex, drugs and rock-and-roll? Jak najbardziej. Piosenkarz wielbiony przez miliony słuchaczy, który jest w rzeczywistości bardzo samotny i nieszczęśliwy? Oczywiście. Grubiańscy szefowie wytwórni płytowych i cyniczni, manipulatorscy menadżerowie też stanowią w nich postaci niemal obowiązkowe. Czy biografie słynnych muzyków są naprawdę tak do siebie podobne, czy też kino postrzega je w tak sztampowy sposób?
Rocketman narzuca odruchowe skojarzenia z niedawno pokazywaną Bohemian Rhapsody: oba filmy opowiadają o muzycznych legendach i zarazem gejach dość długo ukrywających swoją seksualną orientację. Nie wdając się w szczegółowe analizy porównawcze, powiem tylko, że konfrontacja wypada na korzyść Rocketmana (którego reżyser, Dexter Fletcher, przy Rapsodii też zresztą pracował). Film o Freddiem Mercurym był bardzo ugrzeczniony, o jego homoseksualizmie i narkotycznych ekscesach zbyt wiele się nie mówiło. Pod tym względem Rocketman jest bardziej szczery i otwarty (choć i tak zapewne złagodzony w stosunku do rzeczywistości: Elton John i jego partner czuwali nad produkcją).
Przede wszystkim zaś nie udaje, że opowiada prawdziwą biografię brytyjskiego muzyka, nie ukrywa swojego bajkowego charakteru, swobodnie miesza fakty i fikcję, jest jawnie wystylizowany. Po części jest to musical z dopracowanymi choreograficznie scenami, w którym popularne piosenki Eltona Johna są zręcznie wkomponowane w całość fabuły. Niekiedy (i to dość przewrotnie) komentują one ekranowe wydarzenia, ale częściej wyrażają po prostu odpowiedni dla danej sceny nastrój. Momentami przychodziło mi do głowy zapomniane określenie rock opera (tu właściwie pop opera).
Film jest efektowny, ma w sobie energię, ale też, jak łatwo się domyśleć, wyraźną nutę melancholii. Oglądając go zaczyna się rozumieć, że te wszystkie ekscentryczne stroje, z których Elton John słynął, nie były tyleż ekspresją jego niepowtarzalnej i oryginalnej osobowości, co zasłoną, za którą się ukrywał. Najbardziej budujący i dla mnie najważniejszy jest wątek jego przyjaźni z Bernie Taupinem, autorem tekstów do jego piosenek. Może nawet więcej niż przyjaźni, tyle, że bez erotycznych podtekstów (Taupin był zatwardziałym heterykiem). Czyżby możliwa była nie-homoseksualna miłość między mężczyznami?
Paweł Mossakowski
Wszystkie komentarze