USA, Francja 2019 (Ford v Ferrari) Reż. James Mangold. Aktorzy: Matt Damon, Christian Bale, Caitriona Balfe, Noah Jupe, Josh Lucas, Tracy Letts
Zapnijcie pasy. Christian Bale i Matt Damon jako duet, dzięki któremu Ford rzucił wyzwanie Ferrari w legendarnym 24-godzinnym wyścigu, potrafią całkiem płynnie zmieniać biegi.
Po tym jak lekarze wykryli u niego wadę serca, Carroll Shelby, zwycięzca 24h Le Mans, zakończył karierę, by zająć się sprzedażą samochodów. Niespodziewanie odwiedza go spec od marketingu z Ford Motor Company. Koncern chce przyciągnąć młode pokolenie sukcesami na torze. Potrzeba do tego, po pierwsze, samochodu lepszego od Ferrari, po drugie, geniusza za kółkiem. Shelby podejmuje się zbudowania takiej maszyny. Kluczem będzie ściągnięcie do zespołu kierowcy testowego Kena Milesa.
Mówią o nim: Trudny, ale dobry. Brytyjczyk konsekwentnie zapracował na taką opinię. Może brak mu ogłady, ale na pewno nie ciętego języka, dzięki czemu ta zgrabnie opowiedziana, acz mimo wszystko dość sztampowa historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami nabiera rumieńców.
W sprawnie zmontowanych sekwencjach wyścigów oprócz czysto sportowych emocji czuć grozę i ciężar ryzyka. Reżyser James Mangold wraz z operatorem Phedonem Papamichaelem zdali sobie najwyraźniej sprawę, że ciągłe przeskakiwanie od sylwetki rozpędzonego samochodu do tablicy rozdzielczej na nic się nie zda bez pokazania kierowcy wciśniętego w kokpit. Nawet w kasku i z zasłoniętymi oczami Christian Bale potrafi wiele powiedzieć grymasem twarzy. Miles jest konfliktowy, porywczy, bardziej zna się na silnikach niż na ludziach (z wyłączeniem żony i syna). Matt Damon w roli Shelby'ego ma wnosić luz i cwaniacki błysk, jak przystało na Teksańczyka. Paliwem napędzającym Le Mans '66 okazuje się właśnie kontrastowe zestawienie charakterów i chemia pomiędzy bohaterami, którzy co prawda nie zawsze są zgodni, ale darzą się szacunkiem i (chwilami nieco szorstką) przyjaźnią.
Na drugim planie najlepiej rozpisano postać Henry'ego Forda II, dzięki czemu Tracy Letts ma kilka okazji, żeby pokazać podrażnioną dumę, kompleks legendy dziadka, wobec którego zawsze będzie numerem dwa.
Mangold stawia na opowieść o indywidualizmie i walce o niezależność, do której życie dopisało najpierw przewrotny finał, a ostatecznie gorzki epilog. Filmowi nie zaszkodziłoby skrócenie o kilka okrążeń. Symfonia silników i opon z Le Mans '66 zostaje jednak w głowie. Kiedy po wyjściu z kina usiadłem za kierownicą, na chwilę zapomniałem, że siedzę w wysłużonej hondzie. Przynajmniej dopóki nie przekręciłem kluczyka w stacyjce.
Piotr Guszkowski
Wszystkie komentarze