Oczywisty powód, aby podstawić fałszywego świadka, miał według śledczych 27-letni Bartosz P. Ich zdaniem ratował w ten sposób skórę po tym, jak został przyłapany na jeździe po pijanemu i z dnia na dzień wyleciał z policji. Wpadł pod koniec grudnia ub.r. po ostrej libacji z kumplami z plutonu w klubie na Starówce. Prokuratura ustaliła, że gdy wracał do domu pod Toruniem starym polonezem dziadka, wymusił na ul. Żwirki i Wigury pierwszeństwo na karetce pogotowia - przeciął jej drogę, kiedy skręcał w lewo, i doprowadził do niegroźnej stłuczki.
Zaraz po kolizji Bartosz P. dmuchał w alkomat cztery razy, a badania wykazały, że miał w organizmie od 2,34 do 2,68 promila. Funkcjonariusz tego nie kwestionuje. Upiera się jednak, że nie on prowadził poloneza, lecz jego przyjaciel od dzieciństwa Robert R., który odebrał go z imprezy. 27-latek twierdzi, że podczas kraksy z ambulansem spał na tylnej kanapie. - Potocznie mówiąc, urwał mi się film. Ocknąłem się, gdy poczułem uderzenie. Roberta nie było, zobaczyłem tylko otwarte drzwi kierowcy - przekonywał na przesłuchaniu, wyjaśniając, że kompan uciekł, bo nie miał prawa jazdy, o czym powiedział mu po fakcie.
Co ciekawe, policjanta nie razi, że Robert R., który z początku wspierał jego wersję, jeszcze przed zamknięciem śledztwa odwołał zeznania. - Przemyślałem to i zdecydowałem, że powiem, jak było - tłumaczył w na sali rozpraw. - Bartek zapytał, czy wziąłbym na siebie to, co zrobił, bo jest trochę lipa. Zgodziłem się, bo jest moim kumplem, niczego mi nie obiecywał. Opisał z detalami, którędy jechał, a resztę uzgodniliśmy.
Proces trwa.
Wszystkie komentarze