USA, Wielka Brytania, Chiny 2019 (Once Upon a Time... in Hollywood). Reż. Quentin Tarantino. Aktorzy: Leonardo DiCaprio, Brad Pitt, Margot Robbie, Al Pacino
Quentin Tarantino zabiera widzów w nostalgiczną podróż do miejsc oraz czasów, które ukształtowały jego pasję i wrażliwość. Pewnego razu... w Hollywood to skąpana w promieniach kalifornijskiego słońca, nasycona kolorami odyseja przez Fabrykę Snów.
Nierozłączny duet sunie cadillakiem przez Los Angeles przy dźwiękach kawałków puszczanych na falach stacji radiowej KHJ. Rick Dalton to przebrzmiały gwiazdor telewizyjnego westernu, kaskader Cliff Booth jest jego dublerem, oddanym kumplem, a odkąd ten pierwszy stracił prawo jazdy - także kierowcą. Przyglądają się przemysłowi filmowemu, w którym spędzili lata, z trudem go rozpoznając. Gdy oni próbują ratować swoje kariery, do Stanów Zjednoczonych przylatuje Roman Polański z młodziutką żoną, wschodzącą gwiazdą Sharon Tate.
Rick dorobił się domu z basenem w Beverly Hills, ale jego czas mija, co dobitnie uzmysłowi mu producent (Tarantino włożył w usta Al Pacino bezbłędną diagnozę losu etatowych czarnych charakterów). A przecież wszystko mogłoby zmienić zaproszenie do sąsiadów spod 10050 Cielo Drive. To tam po sukcesie Dziecka Rosemary wprowadził się polski reżyser, to tam dojdzie do mordu, który wstrząśnie Ameryką i na zawsze odmieni Hollywood.
Tarantino nie byłby sobą, gdyby nie odwlekał kulminacji. Zresztą, Pewnego razu... w Hollywood nie jest wcale rekonstrukcją zbrodni, tylko opowieścią o magii i wyzwalającej mocy kina. Reżyser wskrzesza na ekranie atmosferę schyłku złotej ery Hollywood rozsadzanej przez bunt pokolenia kontrkultury. Robi to z sentymentem i uznaniem dla karier wszystkich tych, którzy mieli wkład w dorobek kina i telewizji, ale nie mieli szczęścia, by wejść do panteonu gwiazd. Wydobywa smaczki, skupia się na detalach, w tle wyłapując społeczne nastroje. Odwołuje się do wspomnień z dzieciństwa czy raczej wyobrażeń - w końcu w 1969 roku miał ledwie sześć lat. Dlatego rzeczywistość zderza się tu z fantazją, ścieżki fikcyjnych bohaterów przecinają się z autentycznymi postaciami i wątkami. Precyzja, z jaką odtworzono ów świat z popkulturowych cytatów, kopiując charakterystyczny styl, a nawet konkretne ujęcia, sprawia, że filmowa baśń okazuje się sugestywna, tak żywa.
Są w Pewnego razu... momenty dowcipne i brawurowe (sala śmiała się choćby na kolażu fragmentów filmów, gdzie Dalton rozprawia się ze szkopami przy użyciu miotacza ognia), inne trzymają w napięciu, jak imponująca sekwencja na farmie bandy Mansona. Zapuści się tam Cliff, wiedziony urokiem tajemniczej autostopowiczki.
Brad Pitt pod okiem Tarantino daje z siebie w tej roli wszystko, co najlepsze.
Leonardo DiCaprio uwalnia pokłady autoironii jako aktor, który zaczyna użalać się nad sobą. W jego oku zaszkli się łza (scena ze streszczeniem westernu dziewczynce z planu), a po upokarzającej wpadce przyjdzie słodka chwila triumfu. Z kolei wraz z Margot Robbie doświadczamy radości, jaką Tate przeżywa oglądając na dużym ekranie film ze swoim udziałem. W końcu Tarantino pozwala błysnąć aktorom nawet w epizodach. Rafał Zawierucha wbrew wstrętnym plotkom nie został wycięty, ma swoje skromne pięć minuty i jest zaskakująco podobny do młodego Polańskiego
Obok genialnych, intensywnych scen pojawiają się w filmie chwile przestoju. Zdaniem niektórych dłużyzny są nieznośne, w recenzjach padają też inne zarzuty (m.in. o brak odniesień do współczesnej kultury). Mam wrażenie, że reżyser celowo ucieka w anegdoty, dygresje o spaghetti westernach, hippisach itd., odnosi się do późniejszej sprawy, która ciągnie się za Polańskim, spowalnia tempo w oczekiwaniu na widowiskowy, jakże przewrotny finał. Oglądałem Pewnego razu... na zamknięcie festiwalowego maratonu i nie czułem upływającego czasu. A film trwa przecież ponad dwie i pół godziny! Najwyraźniej porwała mnie ta niepozbawiona wad, przez dłuższy czas zaskakująco stonowana opowieść: wysiedziałbym na sali kinowej jeszcze dłużej.
Piotr Guszkowski
Wszystkie komentarze